Z Borysem Szycem rozmawiamy tuż przed premierą serialowej superprodukcji CANAL+ "Król" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, na podstawie głośnej powieści Szczepana Twardocha.
Monika Rosmanowska: Jest Pan miłośnikiem twórczości Szczepana Twardocha. Na długo przed rozmową na temat ekranizacji "Króla" przeczytał Pan wszystkie jego powieści, a "Morfinę" oczyma wyobraźni widział już nawet na dużym ekranie…
Borys Szyc: Fascynuje mnie sposób, w jaki Szczepan Twardoch snuje swoje opowieści. Jest w nich duży ból i cierpienie. Są też bardzo męskie. Ten sposób opowiadania o emocjach, które mężczyźni często skrywają i które w pewnym momencie w nich wybuchają, powodując dramat dookoła, jest mi bliski. W pewnym sensie utożsamiam się z tym, a przynajmniej utożsamiałem w dawnym życiu. To, jak pisze Szczepan Twardoch wywołuje we mnie pewne emocje, myśli. Ta literatura do mnie przemawia.
Twardoch niesamowicie operuje też językiem, faktami, tworzy rzeczywistość w niezwykle wyrazisty i realistyczny sposób. Za każdym razem czytelnik dowiaduje się czegoś nowego o czasach, w których rozgrywa się akcja powieści. Szanuję też Twardocha za ogromną wiedzę i research, który wykonuje. Nie wiem, czy czytała już Pani ostatnią jego powieść…
Borys Szyc w roli Janusza Radziwiłka.
Jestem w trakcie.
Zazdroszczę, że wciąż może Pani z nią obcować. "Pokorę" przeczytałem jeszcze przed jej ukazaniem się w druku i – cóż mogę powiedzieć – jest niesamowita. To inny od dotychczasowych rodzaj opowieści, myślę, że bliższy autorowi. To opowieść o Ślązaku i poszukiwaniu tożsamości w świecie, w którym każdy każdego próbuje zaszufladkować. Jeśli nie trafisz do szuflady, to nikt cię nie zrozumie. Już ten mocny początek, okopy, walka, I wojna światowa… Było już o tym sporo filmów.
Płynnie przeszliśmy z książki do filmu. Czytając widzi Pan obrazy zamiast kolejnych akapitów?
Rzeczywiście coś w tym jest, choć nie każda książka uruchamia ten proces. Twardoch ma wyjątkowy talent w tym względzie, pisze bardzo obrazowo. Jego język, sposób opowiadania jest nafaszerowany szczegółami. Nie da się nie dostrzec tych detali. Pierwszy film zawsze wyświetla się w mojej głowie, choć zdaję sobie sprawę, że później mogę boleśnie zderzyć się z wizją reżysera.
Wracając do "Króla", czy Radziwiłek, jeden z najbardziej wyrazistych i – jak mniemam – atrakcyjnych z aktorskiego punktu widzenia bohaterów, był tym, z którym chciał się Pan mierzyć?
Nie przeczę, przeszedł mi przez myśl, choć doskonałych bohaterów jest w powieści co najmniej kilku. A Radziwiłek…? Na pewno wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji. To postać złożona ze sprzeczności. Swego rodzaju patchwork kilku kultur, tradycji. Twór, który mówi swoistym esperanto, złożonym z języka niemieckiego, jidysz, rosyjskiego i polskiego. Co ciekawe, wydaje mu się, że w każdym z tych języków mówi płynnie, tymczasem jedyną osobą, która tak naprawdę go rozumie jest Kum Kaplica. Reszta ze strachu po prostu potakuje, zgadzając się z każdym jego słowem.
reklama

Radziwiłek to wcielone zło. Gangster z wybujałym ego i ambicją, okrutny człowiek znęcający się nad słabszymi. Czy jest coś, czego może nie widać na pierwszy rzut oka, a co Pan dostrzegł w tej postaci?
Nie szukałbym tu drugiej natury. To nie jest gość, który hoduje w domu zwierzątko i – gdy nikt nie widzi – staje się czuły i opiekuńczy. Radziwiłek jest psychopatą, nie ma rozwiniętej tej części mózgu, która odpowiada chociażby za empatię. Nie wie, że sprawia ból, nie potrafi współodczuwać. Tiutczew (ochroniarz i najbliższy współpracownik Radziwiłka – przyp. red.) podrzyna delikwentowi gardło, a ten widzi w tym ładny obrazek. Trudno z takim człowiekiem o czymkolwiek dyskutować.
Także ze względu na język, czy raczej mieszankę języków, którymi się posługuje. To musiało być nie lada wyzwanie dla aktora. Szczepan Twardoch wspominał, że ćwiczył Pan do samego końca.
Jego też ćwiczyłem… Po przeczytaniu pierwszej wersji scenariusza pomyślałem, że tak może mówić każdy. Trzeba to było zmienić, kwestie Radziwiłka powinny być pokręcone, dziwne. Szczepan poprosił o dwa tygodnie i wrócił z zupełnie nowymi dialogami, bardziej pogmatwanymi. To była baza, w której mogłem mieszać, przestawiać, zmieniać i dodawać.
Miałem też w pamięci opowieści mojego przyjaciela Lejba Fogelmana o jego cudownym wujku Szlomo z Legnicy, który od lat mieszkał w Nowym Jorku i któremu także wydawało się, że mówi po polsku, choć przekręcał większość słów. Opowiadał na przykład: "dzisiaj w parku ja był i widział wirówkę. Wirówka jadła orzeszki mi". – "Jaką wirówkę? – No takie brązowe, co orzeszki je". To było bardzo inspirujące.
Jest taki moment w tej historii, gdy Radziwiłek zapędza się tak bardzo w tym, co mówi, że już nikt, włącznie z nim samym, tego nie rozumie. Co ciekawe, jest to coś, czego w książce nie było. Prezent od Szczepana Twardocha, który tę scenę i piękną tyradę, którą w niej wygłaszam, dopisał.
"Król", choć opisuje Warszawę końca lat 30. jest też bardzo aktualny. ONR i dziś ma się dobrze, a na ulice w obronie swoich praw wychodzą kobiety. Historia niczego nas nie uczy?
Nie, bo nie chcemy niczego się nauczyć. Dlatego też historia ciągle się powtarza. Ludzie tak szybko zapominają o tym, co było. Brakuje nam też często wyobraźni. Gdyby każdy miał wiedzę i otwartą głowę jak Szczepan Twardoch na pewno byłoby łatwiej. Niestety człowiek ma taką przypadłość, że dopóki się nie oparzy, dopóki nie przydarzy mu się coś naprawdę złego, to wydaje mu się, że to co się dzieje jest dalekie i go nie dotyczy. Nawet w trakcie pracy nad serialem nie spodziewaliśmy się, że do tego stopnia zmieni się nasz świat. Obraz chuligana ze znakiem ONR, który drze się pod kościołem i zrzuca ze schodów starszą panią do niedawna nikomu nie mieścił się w głowie.
"KRÓL" - nowy serial CANAL+ | wywiad z Borysem Szycem
Przedwojenną Warszawę w serialu gra Łódź, Pańskie rodzinne miasto. Rozumiem, że dla Pana była to nie tylko podróż w czasie, ale też sentymentalna podróż w głąb samego siebie.
Łódź bardzo się zmieniła, ale gdy razem z ekipą zjechaliśmy z głównych ulic i trafiliśmy na podwórka, które znałem z dzieciństwa, to okazało się, że wszystko jest takie, jak zapamiętałem. Blisko miejsca, w którym kręciliśmy sceny w paszteciarni jest cmentarz, gdzie pochowani są moi dziadkowie, często przechodziliśmy tędy z mamą. Szedłem doskonale znaną sobie ulicą i czułem jakby czas się zatrzymał. W tych podwórkach niewiele trzeba było zmieniać poza dodaniem dawnych szyldów czy zasłonięciem anteny telewizyjnej. Wszystko było naturalną scenografią. Łódź ma w sobie niesamowitą magię.
Scenografowie i kostiumolodzy pracujący przy "Królu" zadbali o każdy detal. Przeniesienie się w czasie nie nastręczało chyba większych trudności?
To prawda. Wszystko było tak dopracowane, namacalne, rzeczywiste. Mieliśmy do dyspozycji tysiące rekwizytów, często oryginalnych przedmiotów. Za każdym razem, gdy wchodziliśmy na plan, towarzyszyło nam duże zaskoczenie. Patrzyliśmy szeroko otwartymi oczami na to, co w danym dniu przygotowali nam scenografowie. Do tego mieliśmy przepiękne mundury, kostiumy.
Dobrze się Pan prezentuje w kostiumie. Jako Józef Piłsudski, Zbroja Lewenfisz w "Magnezji" czy Kantor w "Nigdy tu już nie powrócę".
Munduru mam już dość, za to Zbroja Lewenfisz to zupełnie inna bajka. Nie tylko musiałem przeżyć różne upokorzenia związane z przeobrażeniem się w kobietę, ale też odczuwałem fizyczne dolegliwości po tym, jak zostałem ściśnięty w pasie, by moja talia osy mogła ukazać się w pełnej krasie. Obecnie pracuję przy "Warszawiance", gdzie gram postać współczesną. Spodziewam się jednak, że w niedługim czasie zatęsknię do kostiumu.
"Król" zbliża się wielkimi krokami. Napięcie rośnie?
Czekam na premierę z niecierpliwością i jest mi przykro, że nie możemy zrobić tego tak jak planowaliśmy, z wielką pompą. Pomysłów było mnóstwo. To bardzo wdzięczny projekt, który aż się prosi o niestandardowe akcje promocyjne. Dziś z dużym napięciem czekam na reakcję widzów i jestem bardzo ciekaw jak to zostanie odebrane. Uwielbiam tę książkę i wierzę, że czytelnicy po obejrzeniu serialu nie będą rozczarowani.